Sen o agentach

Jeszcze byłem w stanie myśleć, więc pomyślałem sobie – dość!!!
Tak, nareszcie podjąłem decyzję, aby stanąć po właściwej stronie.
Nie chcę zrywać się w nocy z łóżka, aby wyglądać przez okno, gdy tylko usłyszę hurgot silnika samochodowego w ciszy zimowej nocy. Nie chcę już sprawdzać, czy pojazd zatrzymuje się pod bramą mojej kamienicy, aby wypluć z siebie kilku zwinnych mężczyzn, którzy szybko zbliżą się do drzwi frontowych budynku, otworzą je jakimś mistrzowsko dopasowanym kluczem, wejdą bezszelestnie po stopniach na drugie piętro i staną u mych drzwi. Załomoczą, zadzwonią, krzykną – a może wszystko naraz: "bezpieka!". O, cholera!
Po co to wszystko? Zamiast spędzanych w przerywanym półśnie nocy mogę przecież być panem życia, mogę być po właściwej stronie cienia, mogę mieć pieniądze, poczucie władzy, uznanie u drogich mi towarzyszy, mogę doprowadzać innych do stanu rozedrganego półsnu, sam wysypiając się podczas nocy i dni wolnych, przyznawanych przez kierownictwo departamentu w uznaniu za udział w błyskotliwych, udanych akcjach przeciwko elementom, siejącym ferment.
Tak, zdecydowałem się. Zostałem agentem, pracownikiem bezpieki, znalazłem się pod opiekuńczymi skrzydłami potężnego resortu.
W pierwszy dzień pracy wszedłem do potężnego budynku Ministerstwa i wjechałem windą na któreś tam piętro. Przede mną jak buro-czerwony chodnik, pokrywający podłogę rozwinął się długi korytarz zakończony olbrzymim oknem o nisko zawieszonym parapecie, jakby dostosowanym do bezkolizyjnej defenestracji.
Mijałem gigantyczne, sięgające sufitu ciężkie, drewniane drzwi, prowadzące do pomieszczeń pracowniczych.  Stanąłem wreszcie przed jednymi z nich i uniosłem głowę. Ujrzałem mosiężny szyld z napisem: "Departament Kontroli Powierzchni Ścian Mieszkalnych" – o tak, to tu. Moje nowe miejsce pracy i oaza upragnionego spokoju. Zapukałem i znalazłem się w środku.
Pokój okazał się niezbyt duży, za to nieproporcjonalnie wysoki – pewnie był wydzielony z jakiejś większej sali, w ten sposób władza ludowa mnożyła klatki dla wzrastającej liczby funkcjonariuszy, swoich orłów – jak ich nazywała podczas święta Służby Bezpieczeństwa. Nic dziwnego więc, że owa ptaszarnia, gnieżdżąca się w niewielkich klitkach-klatkach uważała resztę społeczeństwa za zbiorowość wyjątkowo rozbisurmanioną, rozłażącą się w nieujętych harmonogramem kierunkach. Zgroza!
Zobaczyłem kilka standardowych biurek zarzuconych stertami papierzysk, wśród których brązowiły się brudne szklanki z fusami po kawie z pełną petów popielniczką na czele. Wszyscy radośnie wstali i zaczęli się ze mną witać. Dwie ładne, mocno i proporcjonalnie zbudowane dziewczyny – szatynka i blondynka – uśmiechnięte pytały, czy nowy towarzysz napije się kawy lub herbaty, może usiądzie, zapali, jeśli pali, "musimy się przecież bardziej poznać". A może nawet zaprzyjaźnić – błyskotliwie dodałem z tandetną dezynwolturą, patrząc – rzecz jasna – prosto w oczy to jednej, to znów drugiej na tyle znacząco, na ile potrafiłem,  mocno jednak sponiewierany tremą. Nie byłbym sobą, gdyby natychmiast obie nie zaczęły mi się wściekle podobać – pięknie zarysowane ramiona, sprężyste nogi, matowa skóra, wszystko w nich przyciągało mój wzrok.
Nie byłbym również sobą, gdybym nie stwierdził, że trzej towarzysze, w przeciwieństwie do koleżanek byli absolutnie nijacy. Nadawali się właściwie tylko na statystów dalekiego planu w kiepskim, amatorskim teatrze lub na agentów właśnie.
A później był chyba alkohol, pogaduchy, poszliśmy gdzieś razem do zaufanej knajpy, towarzyszki i towarzysze przeszli ze mną na ty, obściskaliśmy się i wycałowali setnie, tajna rzeczywistość jawnie nas ukołysała – było więc świetnie.
I stało się jakoś tak, że już jasnym świtem wracaliśmy po hucznej nocy z jednym tylko towarzyszem – Frankiem czy Felkiem (to chyba ten z wąsikiem). Szliśmy dość luźnym krokiem po podmiejskich wertepach, potykając się z wdziękiem trzeźwiejących światowców.
W odległości kilometra widzieliśmy pierwsze zabudowania miasta, jakieś osiedle złożone z wysokich bloków (jak Ursynów w fazie budowy lub Targówek – osiedle Generalska). A my z Felkiem w obliczu 
tego miasta przyrzekaliśmy sobie dozgonną, esbecką lojalność koleżeńską. Było po męsku, a jednak romantycznie.

2 komentarze: