Stryj Płuski

Stryj Płuski


Ten pan, to był Pan - jeden z ostatnich Panów tuż przed wybuchem tzw. ludowej demokracji w 1944 r. Na szczęście nie dożył reformy rolnej, która pochłonęła jego ukochane Płusy, majątek rolno-hodowlany pod Tarnogrodem. Mozna rzec z historycznym spokojem: umarł na swoim.
Nie, nie był błekitnokrwistym arystokratą, ale szanował ich dorobek, a cenił tych, którzy na tę wysoką ocenę zasłużyli. Był zwyczajnym szlagonem, hreczkosiejem, jednowioskowym dziedzicem, zwykłym obywatelem ziemskim herbu Brochwicz.
Mama - kobieta miejska i czytelniczka Wiadomości Literackich Grydzewskiego opowiadała, że kiedy go pierwszy raz ujrzała i po raz pierwszy usiadła z nim i jego najbliższymi do stołu, to poczuła, jakby czas cofnął się o jakieś dwa wieki. Nie mogła nadziwić sie, że taki świat jeszcze istniał, dla niej był to świat bez książek i pism literackich, ale z Kalendarzem Ziemiańskim, wiedziała tez, że napotkała zjawisko niepowtarzalne w swojej historycznej oryginalności. Siedząc przy śniadaniu w tym zapadniętym w ziemię drewnianym dworze czuła się jak na jakimś ostatnim spotkaniu z I Rzeczpospolitą, której konsulami jawili się Jadwiga Wójcicka z Płus oraz Stryj Płuski, jaśnie pan dziedzic z Płus. Za chwile już tego odwiecznego świata nie było.

 Stryj Płuski, 1931 r.

Stryj Płuski brał zgrubiałymi dłońmi plastry tłustego białego sera, kładł na talerzu i polewał gęstą śmietaną, jadał bowiem pożywnie, a popijał mleczną kawą. Przy stole panowało milczenie, tylko pan domu od czasu do czasu zadawał pytanie, zwracając się do żony per pani. "A wie pani, gdzie Stach?", to pytanie dotyczyło panicza Stanisława, na którego kilkadziesiąt lat później mówiłem wujek-stryjek. Rozrabiaką był setnym, chłopakiem przystojnym za którym dziewczyny wiejskie oglądały się łakomie.
O córkę, Ewę pan dziedzic nie pytał, bowiem już od wielu lat żyła w sienkiewiczowskim Oblęgorku po zamążpójściu za Juliusza Kłoczowskiego, zarządzającego tym majątkiem, stryja dzisiaj znanego nam ojca Jana Kłoczowskiego, dominikanina. Urodziła wujkowi Julkowi cztery piękne córki czyli - jak mawiał ojciec - fornalkę. Fornalka była nazwa czterokonnego zaprzęgu do eleganckich powozów.
Poza nielicznymi pytaniami Stryja Płuskiego przy stole panowało milczenie charakterystyczne dla towarzystwa przeżuwającego dania, ale nie tylko o to chodziło, o czym przekonała sie moja Mama, która w pewnym momencie zadała jakieś niewinne pytanie czy też w ogóle coś powiedziała. Wszyscy spojrzeli na nią nieco speszeni, zakłopotani, a pan domu odchrząknął i powoli wypowiedział sakramentalne zdanie: "Za moich czasów, przy stole nikt z młodych nie zabierał głosu bez zadanego pytania". I tyle, i wystarczyło, śniadanie powoli miało się ku końcowi.
Wspomniane "jego czasy" to lata 70-te i 80-te XIX wieku, a więc było jasne, że ryby i dzieci głosu nie miały, bo jakżeby inaczej. Ale ponieważ śniadanie jedzono w czerwcu 1939 r., to Mamę zatkało z imentem, ale jakoś dała sobie rade z tą wskazówką wychowawczą, a w każdym razie zapamiętała ją na całe życie, a opowiedziała mi to jakieś 30 lat po owym zdarzeniu z innej epoki.
Stryj Płuski nigdy nie jeździł pociągiem. Jeśli potrzebował dostać się do Zamościa kolej żelazna nie przychodziła mu nawet na myśl. "Nie będę stawał tam, gdzie oni chcą tylko tam, gdzie kobyły potrzebują". I nie było gadania, niosło się na cały okólnik (majdan) gromkie: "Michale, zaprzęgaj!!!" i fornal już wiedział, co robić. I fornal też powoził, bowiem stary dwór to nie pałac i stangret byłby uważany za grzeszną przesadę i mierzenie wyżej niż się powinno. Michał wystarczył, aby zawieźć do pobliskiego miasteczka, albo do Birczy czy do Różana państwa Wysockich, z którymi to rodzinami Kazimierzostwo Wójciccy utrzymywali towarzyskie stosunki. Zjeżdżało się z własnym obrokiem, ale rzecz jasna gospodarze kazali swoim ludziom podać koniom obrok gościnny. Zimą Państwo Wójciccy, Wysoccy, Piaseccy jeździli saniami, nie zapominając o urządzaniu kuligów.
Dziedzic doglądał majątku osobiście absolutnie dokładnie stosując zasadę, że pańskie oko konia tuczy. Wstawał więc o świcie (w lecie po czwartej) i szedł do ludzi, którzy wszak już nie byli chłopami pańszczyźnianymi, ale wolnymi rolnikami, mającymi swoje gospodarstwa  i/lub robotnikami rolnymi, mieszkającymi w czworakach. W tym czasie pani zjawiała się w kuchni czeladniej, gdzie służba przygotowywała w dużym kotle jedzenie na cały dzień dla pracujących w polu.
Stryjenka Płuska, 1931 r.
To jest ten fragment historii rodzinnej, w którym moja Mama ukazywała oblicze czytelniczki "Wiadomości Literackich" i Boya-Żeleńskiego, wściekając sie na wyzysk klasowy. Shumanizujmy tę radykalną postawę Rodzicielki i powiedzmy po prostu, że Babcia Stryjenka Płuska była pewnie skąpa i niezbyt życzliwa. Zresztą sama przyznawała się do kłpotów podczas Spowiedzi świętej, kiedy to spowiadała sie posłusznie, ale zawsze w końcu wtrącała; "Ale tych chamów, Ojcze duchowny, nie cierpię". Ksiądz napominał: "Córko, to cała spowiedź na nic". I trzeba było zaczynać od początku.
Sprawa - według relacji mojej "lewicowej' Mamy polegała na tym, że tym ciężko pracującym ludziom Dziedziczka nie dawała spyży wystarczająco kalorycznej. Krótko mówiąc kazała okraszać kocioł kaszy zaledwie jedną łyżką smalcu. I koniec. "Ty sobie to wyobrażasz? - pytała retorycznie mama - tam było jedzenia w bród, a nawet więcej, a ona żałowała im omasty!!" Sprawiedliwość dziejowa w tym przypadku wyglądała brutalnie, a mianowicie Stryjenka i mama musiały drałować w pola, uciekając, tak jak stały, przed wjeżdżającym w podwórzec gazikiem NKWD.
A oto moja „liberalna” Mama w 1938 r.

Jeśli Stryj Płuski uśmiechał się, to tylko nieznacznie i pod sumiastym wąsem, w sposób niemal niedostrzegalny dla otoczenia, tylko patrzył intensywnie i filuternie zarazem oczami o kolorze przejmującego błękitu na swojego rozmówcę lub gdzieś nieco mimo jego głowy, rytmicznie pykając małą fajką.
Tak właśnie wyglądał, opowiadając swoją koronną historię kolejnym pokoleniom rodziny o przygodzie z ciocią Jadwigą z Wójcickich Przyłuską.
Zdarzyło się to w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku, Kazimierz miał kilkanaście lat i bywało, iż towarzyszył ciotce podczas przejażdżek powozem, czego jakoś nie lubił pewnie z różnych względów. Jednym z powodów niechęci do tej kobiety było poczucie krzywdy, wyrządzonej przez nią przy okazji zamążpójścia za niejakiego p. Przyłuskiego. Fakt samego ślubu nie dotknąłby Wójcickich w żadnej mierze, gdyby w jakiś sprytny sposób ciocia Jadzia nie wyprowadziła majątku Nawóz (a może Korchów) spod władania swojej rodziny prosto w objęcia owych może chciwych, a nawet podstępnych Przyłuskich.
Tak oto Wójciccy po wsze czasy byli naindyczeni na konkurencyjna familię, wyzłośliwiali się więc na temat cioci Jadzi przy każdej okazji. Była domowym symbolem zła do czasu kupna kolejnego majątku, właśnie Płus kilka czy kilkanaście lat później. Stryj Płuski musiał odczuwać pewna satysfakcje ujawniając tajemnice jednej ze wspólnych podróży.
Jechali więc z rzeczona ciotka dokądś tam, może do pobliskiego Tarnogrodu, albo do odleglejszego Zamościa, podskakując zgodnie wraz z powozikiem na wybojach wiejskich dróg. Tak sobie podskakiwali aż któryś z wybojów potraktował ich surowo na tyle, że wysadził z drogi cały pojazd, koła straciły przyczepność, bryczka przewróciła się na bok, a pasażerowie wypadli na pobocze. Nie wypadli jednak całkiem niewinnie. Przyszły Stryj Płuski wylądował na trawie pierwszy, a po nim sfrunęła na niego dojrzała dama.
„No i wyobraźcie sobie, ze usiadła mi wprost na twarzy wszystkimi falbankami dessous, bowiem suknia jej się w locie zadarła”. Mówiąc to Stryj zaczynał pykać fajeczką i może nawet pochrząkiwać.
Na razie nie mogę znaleźć fotografii wspomnianej cioci Jadzi, a szkoda, bo historia trwała nadal. Moi Rodzice, a zwłaszcza Mama, wżeniona Wójcicka była szczególnie wrażliwa na wszelkie straty, które przytrafiały się rodzinie nie tylko – jak to się mówi – w czasie rzeczywistym, ale i w czasie bardzo przeszłym. Przekazała więc mi niechęć do Przyłuskich niemal bezwiednie. Już jako 20- latek poznałem późnego wnuka cioci, p. Kazimierza Przyłuskiego, przemiłego i nader uzdolnionego kuzyna (wujka chyba???), który parał się intarsją. Ozdobił jedną z naszych drewnianych skrzyneczek na nici i inne takie przybory, które ma moja córka, Ewa. Spadek po ciotce Jadwidze, która może i zabrała (e tam, licho wie jak tam z tym było) majątek Nawóz, ale odwdzięczyła się intarsja wykonaną przez jej wnuka.

Do Płus jeszcze wrócimy, gdyż o tym miejscu przyjemnie się opowiada i o Panu Dziedzicu też. Ale wypada się nieco cofnąć do lat dziecięcych pokolenia starzejącego się tuż przed, albo podczas drugiej wojny światowej Żeby historia z falbankami cioci Jadzi mogła się wydarzyć, to najpierw jej uczestnik, nastoletni Kazio musiał przyjść na świat. Aby ten natalny fakt nastąpił konieczna była obecność mojego pradziadka Stanisława Wójcickiego, który powrócił w swoje rodzinne strony po 5-6 letnie zsyłce po Powstaniu Styczniowym pod koniec lat 60-tych XIX wieku. Wrócił, spotkał Marię Chodkowską, ożenił się z nią i w ten sposób – jeśli tak można powiedzieć – dziejowo uzasadnił pojawienie się na początku lat 70-tych Kazimierza i Aleksandra oraz nieco później Wandy,zwane przez moich Rodziców ciocią Wandzią. Pojawiło się na świecie zgodne i kochające się rodzeństwo Wójcickich.


                                                                                                                Aleksander i Kazimierz 1870 – 1872


 Wanda Wójcicka ok. 1883 r.

Tak więc jedno pokolenie wstecz postąpiliśmy i możemy poobserwować jak dorastali moi dziadkowie i stryjeczne babcie po mieczu (no jak stryjeczne, to wiadomo, że po mieczu).
Ale zanim cofniemy się do lat 70-tych XIX wieku, a potem bardziej wstecz nawet do lat 20-tych chciałbym przedstawić pewien rys mentalny, zapewne skutkujący genetycznie, a dotyczący sposobu rozumowania związanego z powszednią rzeczywistością. Ten mentalny spadek dotyczy bowiem również mnie w to w często dotkliwym stopniu.
Wychowany na rodzinnych opowieścią, na historiach przekazywanych podczas różnych spotkań i przyjęć przez krewnych i przyjaciół, a to przez Lenkiewiczów, Pożerskich, Przyłuskich, Żyliczów, Krzyczkowskich i Krzeczkowskich przesiąknąłem nie tylko ich wspaniałą narracją, ale też ich sposobem traktowania codziennych problemów.
Moim Rodzicom nigdy, ale to nigdy nie przyszło do głowy, aby zaproponować Piotrusiowi jakąś choćby najdrobniejszą naprawę czegokolwiek, co się popsuło. Nikomu też z wyżej wymienionych szlachetnych mężów nie wydałoby się stosowne nie tylko proponować, ale i samemu uczynić coś tak niezwykłego jak doraźna interwencja naprawcza np. jakiegoś – przepraszam za wyrażenie – kontaktu, czy żelazka itp. Co robili ci ludzie, co robili moi Rodzice jeśli zderzyli się czołowo z tak złośliwym oporem materii martwej? To proste: „wołali człowieka”.
Przychodził stary Wańc z sąsiedztwa i naprawiał muszlę klozetową, przychodziła pani Krzemińska i brała bieliznę do prania, przychodził pan Ś. I montował meble itepe, itede. Tatko – owszem – zajmował się czasami majsterkowaniem, przez dwa lata konstruował taboret, ale wyglądało 6to raczej na kaprys. Albo na udowodnienie sobie i najbliższym, że się coś potrafi. Owe dość amatorskie czynności warsztatowe dezorganizowały w stopniu znaczącym gospodarstwo domowe, co mama kwitowała umiarkowanym wyrzekaniem.
Rzecz jasna świat nieczuły na historyczną narracje zmieniał się bez odrobiny empatii wobec herbowych mieszkańców polskiego zakątka. Stary Wańc umarł, Krzemiińska też, pojawili się natomiast śmierdzący alkoholem hydraulicy czy inni elektrycy z administracji domu. Ale historyczna narracja ma żelazny ciąg przyczynowo skutkowy, bo przecież  ja jeszcze jestem, psiakrew!
„Wołanie człowieka” szalenie mi się spodobało i – jeśli tylko było to możliwe – praktykowałem ten proceder z zadowoleniem. A ja sam? Ja sam siadałem i czytałem grube tomy lub pisałem, tak jak teraz piszę..
Stryj Płuski miał sytuację zdecydowanie łatwiejszą, wołał tylko: „Michale zaprzęgaj, jedziemy do Birczy, do Państwa Wysockich”. Nie zapominał jednak, że pańskie oko konia tuczy i pracowicie od świtu doglądał majątku i kierował robotami.

Poniżej, na zdjęciu z lipca 1932 roku, w towarzystwie najbliższych i współpracowników z nieodłączną małą fajeczką przechadza się PO SWOIM!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz