Warszawa-Triest-Lizbona

Staliśmy porażeni upałem na geometrycznie zaplanowanym rozjeździe. Wokół drgająca pustka równinnego krajobrazu i my rozszerzeni gorącem, gotowi do dalszej drogi, jak konkretny lipiec 1965 roku do trzydziestu jeden dni trwania. I nie mieliśmy pojęcia o naturze lipców innych lat, gdyż nie interesowało to nas w najmniejszym stopniu.
Zatrzymaliśmy się na początku drogi podrzędnej, prostopadle odchodzącej od szosy i przecinającej jakieś niezbyt malownicze pola i wysuszone łąki. Naprzeciwko, po drugiej stronie miękkiego asfaltu tkwił jednopiętrowy budynek z odrapanym szyldem. Jakaś pozostałość po spółdzielni lub magazynie.
- To teraz gdzie? - zapytałem Joli, zapytałem jak zwykle nieco zagubiony.
- Tam – wskazała na boczną drogę.
Nadjechał autobus, wiozący duszne, wypełnione odorem benzyny wnętrze oraz niewielu pasażerów. Wsiedliśmy, a pojazd ruszył w stronę horyzontu, trzęsąc nami niemiłosiernie.
Po dwudziestu minutach, dość niespodziewanie wjechaliśmy na koślawy rynek równie koślawego miasteczka . Zatrzymaliśmy się przy krawężniku.

Rozlokowaliśmy się w pokoju hotelowym na pierwszym piętrze, nad małym sklepem spożywczym.
Pięć metalowych łóżek zajmowało przestrzeń w sposób urągający jakimkolwiek regułom symetrii. Jola nastawiła wodę, a ja siedziałem na krześle, zastanawiając się czy niesymetryczny sen nie zaszkodzi mojej kruchej równowadze psychicznej. Chyba zaszkodzi. Będę musiał ten sen powtarzać...
- Nie ma herbaty – usłyszałem.

W sklepiku było kilka osób w kolejce. Stanąłem za starszym gościem, trzymającym w zębach zbrązowiałą od nikotyny szklaną lufkę. Rozejrzałem się po całym tym bałaganie, wdzięcznie omiotłem bystrym wzrokiem półkę z rzędem bełtów marki „Turoń” i popatrzyłem w kierunku lady.

Czy to możliwe? Przecież tak – to była teraz czterdziestopięcioletnia wciąż piękna Rita von Pfannhauser, W dwadzieścia lat po wojnie ekspedientka w sklepie spożywczym, może jedynym w tej mieścinie. Ona, baronówna kurlandzka, skromnie żyjąca w Polsce Ludowej za chwilę sprzeda mi herbatę Ulung.

Tak samo upalnie było w Warszawie podczas wakacji w 1939 roku. Siedzieliśmy w kawiarni na dachu Domu Braci Jabłkowskich. Rita, Oriana Mutti i ja, świeżo upieczeni maturzyści i absolwenci polskiego Gimnazjum Królewieckiego, wszyscy z paszportami łotewskimi: Prusaczka, La Triestena i Polak
Celem naszej podróży do Warszawy był wybór kierunku studiów uniwersyteckich, ale i tak wybieraliśmy wspaniałe stołeczne lokale rozrywkowe i lampartowaliśmy na potęgę.

Teraz w kawiarni chłodziliśmy rozgrzane ciała i dusze lodami, napojami i białym winem. Dziewczyny zachowywały się swobodnie i dość głośno, co zwracało uwagę nielicznych gości. Niedaleko nas stolik zajmowała para starszych ludzi, na oko rocznik 1870. Ona drobna, naburmuszona z zadartym nosem dogadywała coś gniewnie, wpatrując się w nas uporczywie. On – elegancki, z ładnym wąsem, krzaczastymi czarnymi brwiami, łysawy uśmiechał się niepewnie i nieudolnie tłumiąc głos powtarzał: „Daj spokój, Marysiu. Mabisiu, dajże spokój, młodzi przecież są”.
Oriana powtarzała „młodzi przecież jesteśmy”, a Rita z pretensjonalnym zaśpiewem recytowała frazę: „Mabisiu, Mabisiu ty mi odpowiedź daj”. I śmiały się, a ja nonszalancko płukałem zęby białym Chianti.
- Ach, jakie wy jesteście pięknie umięśnione – chciałem je nieco zbić z pantałyku, ale rzeczywiście obie wysportowane imponowały gładkimi, sprężystymi ciałami.
- No i? - spytała Rita. Popatrzyły po sobie i utkwiły dwie pary przepięknych oczu we mnie, a raczej w moich ustach.
- No i to mi się bardzo podoba – odpowiedziałem, gdyż to mi się bardzo podobało. Wszyscy roześmieliśmy się, zerkając w stronę kelnera, niosącego kolejną butelkę schłodzonego wina.

CDN

Żyliśmy w geometrycznym środku upału. Usłyszałem to od kolegi.
Należeliśmy do gimnazjalnego kółka literackiego i zawsze po zebraniach szliśmy na Skwer Kanta, aby zaciekle dyskutować o nowej sztuce, cokolwiek byśmy pod tym pojęciem rozumieli. Każde pokolenia ma swoją nową sztukę, ale wtedy o tym nie wiedzieliśmy.
Rozmawialiśmy o „Jądrze ciemności” i wtedy właśnie usłyszałem, że Kurz działał w geometrycznym środku władzy nad światem i ludzkością. Bardzo to mi się spodobało i w kolejnych rozmowach dość często używałem tę lotną frazę.
Miałem także z nią pewien kłopot. Wynikał z moje nikłej wiedzy o geometrii i pojęciu środka czegokolwiek, a zwłaszcza środka geometrycznego. „Wewnątrz” i owszem rozumiem, ale w środku? Trafiłem więc na jakiś mętny termin na mojej wąskiej drodze pojmowania. Starałem się też wtedy myśleć o Pitagorasie i Euklidesie, ale zabiegi te nie zdały się na nic natomiast wybitnie pogorszyły moje samopoczucie.
Na dokładkę, prymuska klasowa, Malwina Kotton, dziwczę piękne i niedostępne oswiadczyła mi z lekką nutą pogardy i przygany, że używam sformułowań zbyt barokowych i pretensjonalnych.
- Nie cierpię – wywodziła – takich pseudopisarzy, którzy używają jakiegoś rozbudowanego i bezsensownego sformułowania, a potem puszą się i pławią w samozadowoleniu. Grafomania i już.
Następnie wydęła śliczne usta, twarz jej przybrała nieruchomą maskę, a oczy utkwiły we mnie jak dwuzębny harpun. Małpa jedna.
Pies drapał Malwinę Kotton. Powiem tak: Warszawa znalazła się w geometrycznym środku upału. My też.

CDN